poniedziałek, 15 grudnia 2025

Też tak masz?

 Cześć, dzień dobry, dobry wieczór —

kiedy to czytasz, witaj w moim już zimowym nastroju. Siadaj wygodnie, może pod kocem, z czymś ciepłym do picia. 





Zimą czuję, jak we mnie też coś zamiera.

I proszę, nie czytaj w tym rozpaczy — to raczej ulga. Jakby cała ta wewnętrzna machina, ten nieustanny przymus bycia „w ruchu”, „w działaniu”, „w wydajności”, wreszcie dostawała zgodę na zatrzymanie. Patrzę na uśpione drzewa, na zamrożoną ziemię, i myślę: one nie udają. Nie walczą z porą roku. One po prostu są w tym stanie zawieszenia.


A ja? Ja przez lata próbowałam być wiosną w środku stycznia. Zapalałam sztuczne słońce ambicji, nakręcałam się kawą i listami celów. I potem dziwiłam się, skąd we mnie ta listopadowa melancholia, to uczucie, że gasnę. Myślałam, że to brak słońca. A to był po prostu mój opór przed zatrzymaniem. Przed tym, by pozwolić sobie na bezruch.


Teraz już wiem. Gdzieś między grudniem a lutym, gdy dzień jest krótki jak westchnienie, a mróz szczypie w policzki — wtedy wreszcie odpuszczam. I w tej ciszy, w tym wytchnieniu, zaczyna się coś delikatnego, ale głębokiego.

Moje emocje, które przez resztę roku bywają jak rwąca rzeka, zimą krystalizują się. Oddziela się to, co istotne, od tego, co było tylko szumem. Smutek, jeśli przychodzi, nie rozrywa. Kładzie się jak ciężka, ale ciepła kołdra — pod którą czasem po prostu trzeba poleżeć i odczuć jego ciężar. Radość nie huczy fajerwerkami. Chowa się w parze z naparu z imbiru lub Złotego mleka, w mojej jodze, w geście drugiej osoby, która podaje mi rękawiczki, zanim zdążę o nie poprosić.


Zimą uczę się emocjonalnego minimalizmu.

Co jest mi naprawdę potrzebne do duchowego przetrwania? Które relacje dają ciepło, a które tylko wychładzają duszę? To czas na porządki w szufladach uczuć — na odłożenie starych uraz, jak swetry, które już nie grzeją, a tylko zajmują miejsce.

I ta izolacja — fizyczna, bo świat za oknem jest mniej gościnny, i ta wewnętrzna — wcale nie jest pustką. To przestrzeń. Gdy zewnętrzny świat się kurczy, ten wewnętrzny rozszerza się niespodziewanie. Słyszę wyraźniej własne myśli. Czuję rytm własnego oddechu. Widzę, gdzie jestem prawdziwie zakorzeniona, a gdzie tylko udaję korzenie.


Wiem już, że to nie jest zastój.

To pełnia innego rodzaju — pełnia skupienia, ciszy i energii, która zbiera się gdzieś głęboko, w najgłębszych warstwach mojego jestestwa. Tak jak drzewa gromadzą soki, by wiosną wypuścić liście, tak ja gromadzę to, co niewidoczne: cierpliwość, uważność, gotowość.

Nie walczę już z zimą w sobie. Pozwalam jej być. Na ucisk melancholii, na potrzebę dłuższego snu, na dni, kiedy jedyne, co potrafię, to po prostu być.

Bo pod tą warstwą śniegu, pod zmarzniętą skorupą codzienności — coś bardzo powoli i bardzo pewnie dojrzewa.

Nie wiem jeszcze, czym to będzie. Ale zimą nie trzeba wiedzieć. Zimą trzeba tylko ufać procesowi.


I pewnego dnia — nie w kalendarzu, ale w sercu — usłyszę w sobie cichy, nieuchwytny dźwięk pękającego lodu.

Będzie to pierwsza, najcichsza myśl o wiośnie.

Nie na zewnątrz.

We mnie.




OLA SIĘ ŚMIEJE...Dziękuję, że byłaś ze mną w tym wyciszeniu.

Jeśli masz ochotę, napisz w komentarzu — co w Tobie dojrzewa tej zimy? Albo po prostu zostań w swojej ciszy. Oba sposoby są dobre.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz